Emocje w obcych językach – czyli brakujące kawałki układanki
Istnieje koncept, nazywany hipotezą Sapira-Whorfa, który mówi o tym, że używany język wywiera wpływ na sposób myślenia: na przykład obecność bądź nieobecność w tym języku słów pozwalających na nazwanie danej idei może znacząco ułatwiać albo utrudniać myślenie o niej. Jest to autentycznie tylko hipoteza, nie prawdziwa obserwacja naukowa, i to nawet hipoteza raczej kontrowersyjna… ale na zasadzie zdrowego rozsądku można zgodzić się, że posiadanie nazwy na jakąś rzecz znacznie uwygadnia skupienie się na niej – szczególnie w porównaniu do sytuacji, gdy jest się zmuszonym do ciągłego tej rzeczy opisywania celem odniesienia się do niej.
W tym wpisie znajduje się lista pięciu obcych słów – cóż, właściwie to czterech słów i jednej frazy – które są nazwami na emocje, które nie posiadają nazwy w języku polskim.
O emocjach i o językach
Emocje to temat raczej zamotany… jak z pewnością każdy kiedyś odkrył indywidualnie. Istnieją dla nich nazwy: „smutek”, „radość”, „tęsknota”, „znudzenie”… ale pod każdą taką nazwą kryje się olbrzymia paleta różnych odczuć, które mają nieco inną barwę, które budzą nieco inne skojarzenia, które czuje się w nieco inny sposób.
Jest to oczywista oczywistość.
Pomijając najbardziej ogólne słowa – jak choćby „smutek” – istnieją też, rzecz jasna, terminy nieco bardziej precyzyjne. Jest na przykład „rozpacz”, jest „melancholia”, jest „żal”, jest „niedosyt”, jest wiele innych określeń… lecz rzeczą równie jasną jest niestety fakt, że liczba przyjętych nazw na odczuwalne uczucia jest o rzędy wielkości mniejsza od liczby samych uczuć. Istnieją rodzaje smutku, które nie mają własnej nazwy – odcienie radości, które łatwo od siebie odróżnić w sercu, ale trudno odróżnić w mowie – pięćdziesiąt różnych smaków nadziei – pięćset różnych zapachów tęsknoty.
Nieco bardziej odkrywczą obserwacją jest ta, że zbiory słów istniejących w różnych językach na określenie różnych odczuć nie pasują do siebie nawzajem na zasadzie jeden-do-jednego – w różnych językach istnieją słowa na emocje, które nie posiadają nazw w innych narzeczach. Polski „smutek” można przetłumaczyć na język angielski jako „sadness”, angielskie słowo „anger” można przetłumaczyć jako „gniew”… ale już przetłumaczyć z anglojęzycznego tekstu słowa takie jak „angst” czy „trepidation” jest znacznie trudniej, gdy nie zna się ich dokładnego kontekstu; analogicznie, istnieją polskie określenia na konkretne emocje, które trudno jest bezmyślnie przełożyć na język angielski.
Oczywiście, brak nazwy na jakieś uczucie nie przeszkadza w jego odczuwaniu – jest to kolejny oczywisty fakt, z którym niewątpliwie każdy kiedyś zapoznał się na własnej skórze (czy tam na własnym sercu).
Ideą tego tekstu jest przedstawienie kilku obcojęzycznych słów na emocje, które w języku polskim musiałoby się opisywać, jeśli pojawiłaby się potrzeba o nich wspomnieć drugiemu człowiekowi… a które w jakimś cudzym narzeczu mają swoją własną nazwę.
Hygge
Hygge [huge] (w nawiasach kwadratowych po nazwie każdego uczucia podaję przybliżoną polską wymowę) – to duńskie słowo na emocję, której natura jest blisko związana z poczuciem „przytulności” czegoś; słowo na taki specyficzny rodzaj komfortu płynący z głębokiej familiarności. Jest to chyba najmniej obce słowo z tych wyliczonych w artykule, bo właśnie „przytulność” jest jego względnie bliskim tłumaczeniem… ale istnieją pewne istotne różnice.
W języku polskim „przytulność” może być atrybutem przedmiotu, najczęściej – albo i zawsze? – jakiejś lokacji: pokój może być przytulny, albo mieszkanie może być przytulne, albo mała biblioteka może być przytulna. W języku duńskim „hygge” jest natomiast nazwą na samo odczucie, które pojawia się między innymi w kontakcie z czymś przytulnym – zatem odczucie takie, które i owszem, głaszcze po głowie na przykład wtedy, gdy jesteśmy w przytulnym pomieszczeniu – ale które pojawia się także w kontakcie z innymi rzeczami, które niekoniecznie są otoczeniem, albo i w ogóle przedmiotem fizycznym.
Hygge można odczuwać w trakcie rodzinnego obiadu, w otoczeniu krewnych – albo w trakcie piwa ze znajomymi w barze, który odwiedziło się wcześniej wiele razy – albo siadając na krześle po pracy, wykonując tę samą rutynę, którą wykonywało się „od zawsze”; jest to poczucie komfortu płynące z wrażenia „domowości” czegoś, z przyjemnego doznania bycia intymnie zapoznanym z danym scenariuszem – takie beztroskie, pasywne, bezpieczne zadowolenie. Hygge to nastrój, który jest wywoływany przez takie właśnie otoczenie, czy taką właśnie sytuację, czy takie właśnie zachowanie, nie jest zaś atrybutem samej rzeczy.
(W Stanach Zjednoczonych wydaje się być obecnie względnie popularny trend określania wzornictwa przedmiotów słowem „hygge”, używanym tutaj jako przymiotnik – idzie tutaj o taki domowy, babciny ich wygląd. To powiedziawszy, to rozumienie hygge wydaje się być zawężone względem jego oryginalnego znaczenia – przynajmniej zdaniem jednego Duńczyka – bo w oryginale nie idzie o żadne konkretne cechy wyglądu czegoś, a po prostu o samo uczucie, które tworzy się w czyimś umyśle na widok rzeczy w przyjemny sposób dobrze znanej.)
Ze względu na bardzo wielką różnorodność sytuacji, które u różnych ludzi mogą wywoływać hygge, trudno jest znaleźć uniwersalne wizualne przykłady. To powiedziawszy, poniżej daję kilka zdjęć i grafik, które mogą być użyteczne w jego obudzeniu:


The night feeling
The night feeling [de najt filing] – tłumaczy się tę nazwę dosłownie jako „odczucie nocne” – jest to ten jeden lekko oszukany punkt na liście. Oszukany, bo nie jest to ani jedno słowo, ani jakaś szeroko przyjęta nazwa… ale jest to rozpoznawalna fraza, która wiąże się z dobrze zarysowanym uczuciem, a zatem nadaje się jako określenie na pewną specyficzną emocję.
Przechadzając się nocą po świecie, można niekiedy natrafić na takie momenty, gdy wydaje się on być bardzo, cóż, pusty – pozbawiony jakiegokolwiek ożywionego elementu poza nami samymi. Zależnie od lokacji, może to być łatwiejsze albo trudniejsze: znacznie częściej takie chwile przydarzają się w małych miasteczkach czy wioskach niż chociażby w Gdańsku czy innym dużym mieście; takie chwile bycia zupełnie samemu pośrodku uśpionego świata.
Jeżeli zanurzyć się trochę w takim momencie, można posmakować bardzo nietypowego uczucia: takiego jakby odrealnienia – nie odrealnienia siebie samego, ale raczej odrealnienia świata dookoła: sprawia on wtedy wrażenie zapauzowanego, albo może będącego makietą za którą nie ma żadnej substancji. Świat staje się iluzją, tłem, i przez chwilę nie istnieje naprawdę – a obserwator, w sensie człowieka samotnego na ulicy, nagle istnieje bardzo intensywnie, robi się hiperrealny. Takie poczucie potrafi, w zależności od okoliczności, pojawiać się bardzo samoistnie i przenikać całkiem dogłębnie…
…a the night feeling, „odczucie nocne”, jest właśnie określeniem na nie.
To poczucie tworzy wrażenie jednoczesnego zakotwiczenia w rzeczywistości i oderwania od niej, trudne do porównania z bardziej klasycznymi emocjami – nie jest ani smutkiem, ani radością, najbliżej mu do jakiejś mocno udziwnionej melancholii czy nostalgii… aczkolwiek i melancholia wydaje się być od niego raczej odległa.
Tutaj, w przeciwieństwie do hygge, jest znacznie łatwiej o ilustracje – na Reddicie istnieje subreddit /r/TheNightFeeling, który zgromadził bardzo użyteczną pod tym kątem kolekcję zdjęć. Kilka z nich:


Sonder
Sonder [zonder] – jest to ciekawy przykład angielskiego słowa wymyślonego przez pewnego człowieka na użytek bycia nazwą na odczucie, któremu wcześniej nazwy brakowało.
Widząc innego człowieka, intelektualnie wiemy, że niewątpliwie posiada on jakieś życie – takie czy inne, ale niemal na pewno tak samo skomplikowane i tak samo głębokie jak nasze własne; każdy, kto nie jest zupełnym narcyzem, zdaje sobie sprawę z faktu, że obserwacja ta tyczy się właściwie wszystkich ludzi.
Sonder to nazwa na uczucie, którego polega na nieproszonym pojawianiu się tego zrozumienia… aczkolwiek mówimy tutaj nie o jego pojawianiu się w sferze intelektualnej, tam na ogół jest już obecne, a raczej o jego nasuwaniu się na płaszczyznę emocjonalną; na chwilowym przebłysku jego dogłębnego odczucia.
Raczej trudno jest złapać sonder w zwykłych okolicznościach, przynajmniej mi… ale czasami może się to przydarzyć, gdy człowiek usiądzie na ławce na ulicy czy tam w parku, i zaczyna obserwować innych ludzi – ot tak, z nudów. (Po angielsku istnieje nazwa na takie zajęcie – „people-watching” 🇬🇧, czyli „oglądanie ludzi”.) Czasami, patrząc na jakąś specyficzną osobę, dostaje się nagle takiego emocjonalnego uderzenia: ej, to jest zwykły przechodzień – obcy człowiek, z którym nie mam nic wspólnego, o którym niczego nie wiem – ale on musi, po prostu musi mieć własne życie. Musi być w drodze skądś i dokądś, musi mieć jakieś miejsce, do którego wraca – troski i radości – i przynajmniej część z tych trosk i radości jest zapewne podobna do moich własnych. Musi mieć jakąś historię, która ciągnie się aż od urodzenia, i będzie ciągnęła się aż do śmierci. Musi mieć ludzi, których lubi, i takich, których nie lubi; musi mieć jakieś oczekiwania wobec siebie, i jakieś nadzieje, i jakieś strachy; musi mieć jakieś konkretne odczucia, także w tym specyficznym momencie gdy na niego patrzę.
Po pierwszym kopnięciu tego uczucia, nierzadko spontanicznie rozrasta się ono do całej ludzkości: ej, ale na świecie są miliardy ludzi, i oni wszyscy żyją własnym życiem, właśnie teraz, właśnie w momencie, gdy o nich myślę… i taka znikąd przychodząca otchłań nagle zaczyna przyciskać do ławki, zjawia się takie poczucie własnej nieistotności w morzu ludzkiej masy, której każdy element – wbrew temu, że chwilę temu nazwałem to wszystko „ludzką masą” – jest dokładnie tak samo skomplikowany jak ja.
(Cóż, prawie każdy. Spotkałem ludzi, co do których jestem święcie przekonany, że ich życie wewnętrzne jest mniej więcej tak samo skomplikowane jak konstrukcja typowego młotka. Ale to są wyjątki, nie reguła.)
Nazwą na takie właśnie odczucie jest sonder – słowo obmyślone przez Amerykanina nazwiskiem John Koenig nieco ponad dekadę temu.
Ze względu na jego naturę, problematyczne jest znalezienie ilustracji, które przywoływałyby sonder. Tym niemniej:




Sehnsucht
Sechnsucht [zejnzuht] – czyli niemiecka nazwa na pewien specyficzny rodzaj tęsknoty.
Emocja ta bierze się gdy – w obcowaniu z czymś – ma się poczucie, że to coś jest tylko niekompletną wersją jakiegoś nieosiągalnego ideału; niekiedy odczuwa się w takiej sytuacji wszechogarniający brak tego ideału, poczucie głębokiej tęsknoty do niego.
(Nie potrafię sobie przypomnieć kontekstu, ale Tolkien, tworząc swoje uniwersum, kiedyś opisał jedną cechę rodzaju ludzkiego jako „tęsknotę wykraczającą poza granice świata” – jest to zdanie, które ze mną prywatnie rezonuje. Taką tęsknotą, aczkolwiek skupioną na jednej wybranej rzeczy, jest właśnie sechnsucht.)
Przyjaciele mogą być świetni… ale rzeczywista przyjaźń nigdy nie będzie tak czysta jak sama idea przyjaźni. Miłość może być głęboka, ale nigdy tak głęboka jak sama idea miłości. Nadzieja może być silna, ale nie tak niezłomna jak idea nadziei. Nawet rozpacz czy poczucie straty nie będą nigdy tak intensywne jak czysta rozpacz i czyste poczucie straty…
…a mimo to takie uczucia, takie nierozcieńczone ich wersje, sprawiają wrażenie jakby istniały, gdzieś – poza granicami świata, ale jednak gdzieś. One nie czują się jak czysto teoretyczne matematyczne ideały, a mimo oczywistego faktu, że są nieosiągalne, tęskni się do nich, bo traktuje się je jako punkt odniesienia.
Ponieważ takie idealne odczucia nie występują w świecie prawdziwym, to żadna sytuacja w świecie prawdziwym nie może być idealna – związek romantyczny nigdy do końca nie wyczerpuje potrzeby miłości, zawsze czegoś, choćby maleńkiego, brakuje – spotkanie ze znajomymi nigdy nie wyczerpuje do końca potrzeby przyjaźni, nieważne jak bardzo jest fajne – sukces w życiu nie daje takiego czystego, idealnego poczucia dumy – żal po czymś, albo po kimś, nigdy nie jest tak dogłębny, jak (wydawałoby się) powinien być. Zarejestrowanie tego faktu i emocjonalne zareagowanie na niego powoduje poczucie takiego charakterystycznego niedosytu – takiej przeciągłej, miauczącej tęsknoty za doskonałością…
…a nazwą na tę tęsknotę jest właśnie sehnsucht.
Raczej ciężko jest to uczucie zilustrować – ale można tutaj troszkę oszukać i, zamiast ilustracji pokazujących braki, znaleźć ilustracje pokazujący jakieś doskonałe warianty czegoś:




Weltschmerz
Weltschmerz [weltszmerc] – czyli „ból świata”, tłumacząc z niemieckiego.
To odczucie opisuje się jako emocjonalną reakcję na ogólną niedoskonałość świata; na realizację, że ten jedyny świat, który jest nam dany, jest wadliwy, i że zwyczajnie nie istnieje możliwość naprawienia go tak dogłębnego, by stał się światem baśniowym. Nie jest to oddźwięk na jakąś specyficzną niedogodność czy niewygodę, ani na specyficzny problem: idea polega na tym, że czasami można sobie wyobrazić inny świat, nie (tylko) inny pod względem ustroju politycznego czy ekonomicznego, ale inny do głębi – taki, który byłby l-e-p-s-z-y…
…i wyobrażając ten świat odczuwa się jednocześnie pewien specyficzny rodzaj bólu związany z myślą, że taki wyobrażony świat nie jest i nie będzie tym, w którym żyjemy. Och, ten nasz rzeczywisty świat można ulepszyć, poprawić trochę – ale on nigdy nie będzie tym rajem, który można zobrazować w swoim umyśle, zawsze będzie tylko jego wadliwym wariantem. Nigdy nie będzie światem czystym – a przygody i wrażenia nigdy nie będą tak dogłębne i prawdziwe, jak te z literatury – a miłość nigdy nie będzie taką, jaką – w tym innym świecie – mogłaby przecież być – a przyjaźń może być wspaniała, ale nie będzie idealna – a te wielkie tęsknoty na dnie serca nie zostaną zaspokojone, nigdy do końca.
Taki już jest ten świat, ten nasz, ten któremu przydarzyło się istnieć… a przecież czuje się, że mógłby istnieć inny, że inny świat byłby możliwy. Niekoniecznie tu i teraz, owszem, ale gdyby może coś innego zaszło u zarania wszystkiego?
Ale to nie jest ten świat.
Z tego kontrastu, z takiego porównania „tego-co-jest” do „tego-co-przecież-mogłoby-być” (albo może raczej „tego-co-mogło-być” – gdyby tylko rzeczywistość urodziła się inna), płynie weltschmerz.
Jest to – zapewne nie ja pierwszy o tym pomyślałem – zasadniczo sehnsucht odczuwany względem świata jako takiego.
To jest być może najtrudniejsze uczucie do zilustrowania. Używając kilku grafik, które dla mnie kojarzą się z weltschmerzem:




Zakończenie
Im więcej słów na uczucia, tym łatwiej jest je zakomunikować innym ludziom.
Oczywiście, istnieje tutaj takie założenie, że rozmówca zna używane słowo – że wie, czym jest weltschmerz albo sehnsucht, albo sonder – a o to może być trudno. Ale nawet gdy nie wie, to – mając nazwę na dane odczucie – łatwiej jest przywołać z głowy jego opis i przekazać je opisowo. Komunikowanie nastrojów – bo zasadniczo nastrojami są wszystkie emocje nazwane w tym artykule – nie jest być może najważniejszą sprawą w życiu, ze stricte praktycznego punktu widzenia… ale mając jakiś nietypowy nastrój, człowiek zwykle czuje chęć o nim opowiedzieć – ot, natura ludzka.
A nawet już pomijając samą sprawę wymieniania się uczuciami z resztą planety, to mając nazwę na swoje uczucie, łatwiej jest się na nim skupić i, poprzez to skupienie, poczuć je głębiej – jest ta nazwa wtedy taką wygodną kotwicą, w razie potrzeby zdolną ściągać umysł w odpowiednie miejsce jego emocjonalnej topografii.
Im więcej słów na emocje, tym lepiej.



